wtorek, 19 listopada 2013

Lęk

   Lęk - towarzyszy stale, choć na szczęście ukryty jest w podświadomości.  I tylko co jakiś czas przemyka myśl, oby nie powrócił koszmar zeszłej jesieni. Dlaczego o tym piszę? Ponieważ przedwczoraj miałam sen. Szłam w nim do pracy. Już nie tylko głowa, ale cała ja byłam jakby w słoiku - to takie okropne uczucie. Pomyślałam nawet, że tak muszą czuć się autystycy. A gdy poczułam, że nogi słabną, obudziłam się. Podświadomość broni się, by znów tego nie  przeżywać, nawet jeśli jest to tylko sen...
   Na szczęście jestem optymistką i stosunkowo rzadko myśl o nawrocie choroby przesuwa się po mojej głowie jak wstęga. I odfruwa gdzieś daleko, przepędzona przez pozytywne myśli, albo zwyczajnie odepchnięta przez nadmiar obowiązków.
  Tak więc z lękiem można się uporać żyjąc na pełnych obrotach. Wtedy nie ma nań czasu. A wieczorne zmęczenie nie pozwala na rozmyślania typu - co by było gdyby. Bo kładę się i od razu zasypiam.
  Można też przyjąć zdrową zasadę - co ma być to będzie. Nie zamartwiać się sprawami, na które nie mamy wpływu.
  Trzeba dbać o siebie, by nie dopuszczać do skrajnego przemęczenia.
  Cieszyć się, że jest przecież całkiem nieźle. Co ja mówię - nieźle! Jest bardzo dobrze :) I tego się trzymam!

piątek, 8 listopada 2013

Kocham leżeć w łóżku!

    Nie wierzę, że to napisałam. Tak, to prawda... Kocham leżeć w łóżku. Szczególnie prawdziwe jest to stwierdzenie w piątkowy wieczór, gdy zmęczenie sięga zenitu, nogi pulsują jakby w nich gotowała się woda i do tego bolą, jakby ktoś wbijał w kości druty.  W uszach szumi jednym ciągiem. I żeby była jasność - wcale mi to nie przeszkadza, a  na co dzień wręcz tego nie zauważam. Przecież pracuję i albo jestem w ciągłym ruchu, albo wciąż coś się wokół mnie dzieje. Dopiero gdy nadchodzi wieczór, słyszę krzyk moich dolegliwości i wiem, że wyciszyć je może tylko łóżko. Ukojenie.

  A co się dzieje z psychiką po zachorowaniu na GBS? Wspominałam o lęku, przerażeniu, pogodzeniu się z losem, zobojętnieniu. Tak było, gdy choroba zaatakowała. Gdy pomalutku zaczynała  się wycofywać, na początku nadal było zobojętnienie. Smutek i brak pozytywnych emocji. Zapewnienia bliskich, że wyzdrowieję nie trafiały do mnie. nawet, gdy widziałam poprawę, nie cieszyło mnie to i nie dodawało otuchy.   Pomalutku jednak zaczęło się to zmieniać. Nie potrafię uchwycić momentu, w którym pojawiła się nadzieja na lepsze jutro. Ważne, że wróciły optymizm, radość życia i uśmiech.

 Jest coś, co męczy. To niepełnosprawność... Wcześniej mogłam skakać, dźwigać, wspinać się, biegać, a teraz wszystko w ograniczonym stopniu.  Są sytuacje, gdy albo ktoś uświadamia mi,  że nie dam rady, albo sama to wiem i muszę odmówić współpracy i wtedy czuję się z tym źle. Czuję się gorsza, mniej wartościowa.

  W ogólnym rozrachunku uważam, że i tak psychicznie nie najgorzej zniosłam pojawienie się choroby i jej stałą obecność w moim życiu. Podziwiam, jak można się dostosować do nowych, ograniczonych możliwości ruchowych. I jak człowiek chce, to zawsze sobie znajdzie coś, by życie nadal miało ładny kolor...  Moje ma łososiowy :)

piątek, 1 listopada 2013

Pokora

W ogólnym rozrachunku z GBS nie jest tak źle.  Chciałabym napisać, że nauczyłam się żyć wolniej, ale tak naprawdę zostałam zmuszona do życia na wolniejszych obrotach. Trudno się z tym pogodzić, a co zrobić, gdy nie ma innego wyjścia? Gdy nie da się wykrzesać sił tyle, ile by się chciało. Zdarza się, że zapominam o chorobie i zachowuję się jak przed nią. I co wtedy? A dostaję w tyłek i z każdym klapsem nabieram coraz większej pokory. Tak tez było dziś... Jak za dawnych czasów postanowiłam jednego dnia odwiedzić grób mojego taty i grób babci. Odległość między cmentarzami, na których groby znajdują się, nie jest duża. Dawniej bez problemu pokonywałam drogę dzięki komunikacji miejskiej, a pod wieczór szłam na pobliski cmentarz, by nacieszyć oczy blaskiem migoczących płomyków, uszy spokojnym szmerem cichych rozmów przechodniów, a duszę natchnąć zadumą. Piękna pogoda zachęciła mnie i syna do spaceru. Dopiero spod cmentarza ruszyliśmy na drugi najpierw autobusem, potem tramwajem i znów spory kawałek na nogach. Powrót do domu już nie był tak przyjemny. Zmęczenie nasilało się, dołączyła senność. Żałowałam, że nie podzieliłam wyprawy na dwa dni. Oczywiście dotarliśmy do domu, gdzie po obiadku, który nawet dałam radę przygotować (jak widać - nie jest tak źle), ulokowałam się w łóżku. Odpoczywam sobie robiąc Pepki, pisząc bloga, rozmawiając z córeczką na Skype. Nie pójdę już na wieczorny spacer. Trudno...