Bałam się nocy, jak zniosę ból nóg. Jakież było moje zdziwienie, gdy nocny ból nie nadszedł. Pierwsza od kilkunastu dni noc przespana! Siły nadal mnie opuszczały. Leżałam w sali znajdującej się najbliżej ubikacji, a i tak skorzystanie z niej było wyczynem na pograniczu moich możliwości. Szłam bardzo powoli, odpoczynek na muszli (kompletna obojętność co do stanu czystości toalety), powrót do łóżka i runięcie z ulgą. Jedzenie obiadu na raty, bo po zupie byłam tak zmęczona, jakbym wykonała jakąś ciężką pracę. Jadłam na półleżąco, by płyn nie wylewał się z niedomykających się ust. I tak się wylewał, przez co znajdowałam resztki zupy na przykład za uszami, albo na piersiach. Z trudem przeżuwałam, połykałam i wiecznie zostawało mi jedzenie w ustach, bo nie potrafiłam dokładnie wszystkiego połknąć. Rano miałam najwięcej sił, więc wtedy myłam zęby. Praktycznie cały czas leżałam w łóżku. Bardzo trudno znosiłam, że to mi pomagają, że podają mi jedzenie do łóżka. Przecież to ja byłam opiekunem, to ja lubiłam pomagać. W roli potrzebującej pomocy czułam się bardzo nieswojo.
Codziennie podczas porannego obchodu lekarka sprawdzała, czy choroba ustępuje: podnoszenie nóg w pozycji leżącej - pojedynczo i razem, szczerzenie zębów, zamykanie oczu, marszczenie czoła i nosa. Nic nie wychodziło. Oczy to oddzielny problem. Ponieważ powieki nie domykały się, oczy były narażone na wysuszenie. Radziłam sobie domykając je co jakiś czas rękoma, a usypiając trzymałam powieki palcami, by choć do uśnięcia były zamknięte.
Każdego dnia pacjentki pytały lekarkę, kiedy zostaną wypisane do domu. A ja nie... Było mi tu dobrze, czułam się bezpiecznie i wreszcie odpoczywałam, nie miałam żadnych obowiązków. To był mój czas na przemyślenia, na uporządkowanie w główce, co jest ważne, a co nie ma w ogóle znaczenia. Umilałam sobie dni jednym ciasteczkiem przynoszonym przez miłego pana Czesia z sąsiedniej sali, który dbał o wszystkie pacjentki z naszej sali, codziennie pytając, co nam potrzeba ze sklepiku. Najczęściej spałam, leżałam bezmyślnie. Gdy coraz bardziej opuszczały siły, ogarniał spokój, przyszło zobojętnienie na wszystko, pomyślałam, że tak musi wyglądać umieranie. Przestałam bać się ewentualnego odejścia. Bo cóż można zrobić? Nic. Żartobliwie mówiąc, paszport już mam, a wizę dobry Bóg wstrzymał. Jeszcze nie pora...
Bardzo wzruszające były dla mnie odwiedziny moich dzieci, które prawie codziennie przyjeżdżały mimo niedogodnych dojazdów i późnych powrotów z pracy i uczelni. Z jednej strony bardzo cieszyłam się, że przyjeżdżają, czułam, że jestem dla nich ważna i potrzebna, że mnie kochają, a z drugiej strony bardzo się martwiłam, że przez te przyjazdy do mnie są niewypoczęte, zagonione i najzwyczajniej opadną z sił jak ja.
Po dwóch tygodniach zrobiono mi drugą punkcję, po której okazało się, że wyniki badanego płynu mózgowo-rdzeniowego wyszły gorsze niż po pierwszym pobraniu. Pani doktor pocieszała mnie, że ważne jest moje lepsze samopoczucie i to ono jest wyznacznikiem stanu mojego zdrowia. A choroba jest jeszcze w fazie rozwoju. W dziewiętnastej dobie wypisano mnie do domu. Nadal byłam słaba. Wróciła nadzieja na normalne życie... Na powrót sił!
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz